Gdzie są chłopcy z tamtych lat - Krzysztof Oppenheim

Gdzie są chłopcy z tamtych lat - Krzysztof Oppenheim

O brydżu (i nie tylko) wczoraj i dziś rozmawiamy z Krzysztofem Oppenheimem, czołowym polskim brydżystą z lat 80-tych i 90-tych.

 

M.W.:  - Z brydżowego świata zniknąłeś  nagle i nieoczekiwanie wiele lat temu. Pamiętasz ten moment?

K.O.: –  Oczywiście. Ostatnie rozdania przy brydżowym stoliku zagrałem w parze z Grzesiem Gardynikiem. Był to maj 1995 roku. Graliśmy razem w moim ulubionym turnieju w Juan – les – Pins, na francuskiej Rivierze. Można by rzecz, że w tej wspaniałej brydżowej imprezie się wyspecjalizowałem. W latach 80-tych byłem 5 razy z rzędu w pierwszej 10-ce  (w tym 2 razy stawałem „na pudle” i raz zająłem miejsce 4-te), grając za każdym razem z innym partnerem. Co nie było takie proste: rokrocznie na ten turniej zjeżdżało koło 600 par z wielu krajów z Europy, w tym cała francuska i polska czołówka. Kiedy więc w 1995 roku nie załapałem się nawet w kasie, zajmując miejsce w 6-tej dziesiątce, stwierdziłem, że czas kończyć tę piękną przygodę. I tak się stało. Od tamtej pory ani razu nie trzymałem w kart w ręku. Poza kartami kredytowymi.

M.W.:  - A początki Twojej brydżowej kariery? Jak to się zaczęło?

K.O.: –  Brydżem sportowym zaraziłem się w szkole średniej. Uczęszczałem do warszawskiego eksperymentalnego liceum matematycznego im. Klementa Gottwalda (obecnie – im. Staszica). W latach 70-tych i 80-tych ubiegłego wieku, była to niewątpliwie kuźnia brydżowych talentów. W brydża grało się i na przerwach, i po lekcjach. Dość często przy ciekawych rozdaniach, nikomu nie  przyszłoby do głowy, aby przerwać grę tylko dlatego, że już było po dzwonku. Nasze notoryczne spóźnianie się na lekcje nie wszystkim nauczycielom się podobało, co pewien czas nasz wychowawca,  czyli Pan Wiesio od geografii, zabierał nam karty. Trzeba było więc z grą w szkole zejść nieco  „do podziemi”, czyli na poziom -1, gdzie się znajdowała szatnia. Co jeszcze bardziej utrudniało grającym docieranie o czasie na kolejne lekcje. Pierwszy poważny sukces odniosłem w 1979 roku, tj. zaraz po maturze, kiedy to zostałem indywidualnym mistrzem Warszawy. Oczywiście  w kategorii open.

M.W.:  - Jak zatem wspominasz okres blisko 20 lat, kiedy byłeś aktywnym brydżystą? Bardziej jako sport, czy przygodę?

K.O.: –  Lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte, jak wiadomo, był to w Polsce czas komuny. Właśnie dzięki brydżowi na ten okres patrzę zupełnie z innej perspektywy. Wcale nie widzę tych czasów jako straszne, biedne i zamordyzm, a takie opinie dość często są dziś utrwalane w mediach. Raczej wspominam swoją młodość w komunie jako czasy śmieszne i siermiężne, ale bardziej przyjazne, niż groźne. Co więc brydż wnosił do ówczesnego życia? Można powiedzieć, że …. ustawiał je całkowicie. Była to praca: na wyjazdach zagranicznych naprawdę nieźle się zarabiało, średnio kilkaset dolarów na każdym, przy czym było to rocznie zwykle 10 wyjazdów, głównie na turnieje  do Włoch i do Francji. Polskie pensje w latach 80-tych, było to nie więcej niż 20 dolarów, po przeliczeniu wynagrodzenia na USD po kursie „czarnorynkowym”. Ale brydż spełniał także wiele innych funkcji było to także hobby, dawał potężną adrenalinę – jak każda rywalizacja sportowa na poziomie mistrzowskim. Przy okazji poznawało się kawał świata, co za czasów komuny było ewenementem. Brydż spełniał także funkcje towarzyskie, wszak ciągle spotykało się znajomych i przyjaciół na kolejnych rozgrywkach.

M.W.:  - Czemu więc przestałeś grać?

K.O.: –  Po przemianie ustrojowej dochodowość wyjazdów malała z roku na rok. Za to znacząco rosły koszty wyjazdów za granicę. Jeszcze na początku lat 90-tych dawało się jakoś wiązać koniec z końcem z tej działalności. Swego miejsca w nowej rzeczywistości zacząłem szukać od 1993 roku, kiedy to podjąłem pracę w Banku Przemysłowo-Handlowym, jako specjalista do spraw promocji. Trafiłem do bankowości kompletnie z przypadku, można by powiedzieć, że wówczas nie odróżniałem banku od bankomatu. Pierwsze pytanie jakie zadałem głównemu księgowemu, kiedy zaczynałem pracę w BPH SA, brzmiało dokładnie tak: „Na czym w banku się zarabia?” Usłyszałem odpowiedź: „Jak to na czym? Na kredytach!” W pewnym sensie ustawiło to moją drogą zawodową. W branży kredytowej siedzę już blisko 25 lat.

M.W.:  - A Twoje najmilsze wspomnienia z okresu brydżowej kariery?

K.O.: –  W klasyfikacji „the best of” z pewnością na miejscu pierwszym jest mój pierwszy wyjazd na zawody europejskie, w roli reprezentanta Polski. Mam na myśli imprezę doskonale Ci znaną, bo byłeś również członkiem tej ekipy.

M.W.:  - Nawiązujesz pewnie do Mistrzostw Europy Juniorów we włoskim Salsomaggiore w 1982 roku.

K.O.: –  Tak. To nie był taki zwykły wyjazd. Mistrzostwa te odbyły się w okresie ledwie nieco ponad pół roku po ogłoszeniu w Polsce stanu wojennego. W przeciwieństwie od czasów obecnych, wówczas cała zachodnia Europa kochała Polskę. Już nasz przyjazd nas tę imprezę był niemałą sensacją, czyli fakt, że nas z tego tak opresyjnego kraju wypuścili. Można powiedzieć, bez żadnej przesady, że wtedy jako ekipa byliśmy nie tylko oczkiem w głowie organizatorów, ale także ulubieńcami innych ekip. Poza tym, było nas sześciu fajnych, zawsze uśmiechniętych chłopaków, mówiących dobrze po angielsku. Ale jeszcze większą sympatię wszystkich uczestników – poza jedną drużyną – zdobyliśmy, kiedy zaczęła się gra… Co pewnie doskonale pamiętasz.

M.W.:  - Oczywiście. Tłukliśmy wszystkich niemiłosiernie, większość meczów wygrywaliśmy, zdobywając maksymalną wówczas ilość 20 punktów. Ale… takie same wyniki miała wtedy drużyna z Wielkiej Brytanii.

K.O.: –  Wyniki mieliśmy podobne jak Anglicy, natomiast całkiem inne osobowości i charaktery. Nasi główni rywale była to drużyna wywyższających się smutasów, więc było oczywiste, komu wszyscy kibicowali. Wspaniale też wspominam nasz mecz przeciwko Anglii, jedno z rozdań z tego pojedynku przytoczę w dalszej części naszej rozmowy. Jednak to co jest najbardziej pozostało w pamięci z tej imprezy, to nieprawdopodobny finał, a konkretnie ostatnie pięć meczów mistrzostw. Moim zdaniem historia, ta zasługuje na odrębną publikację, nie opiszę tego w kilku zdaniach.

M.W.:  - Zgadzam się z Tobą, końcówka był to istny sportowy horror. Klasyczne wyjście z piekła do nieba, zakończone naszym pełnym sukcesem!  Wróciliśmy do Polski w glorii mistrzów Europy.  Być może w jednym z kolejnych numerów brydża wrócę do tej pięknej i tak miłej także i dla mnie historii.

K.O.: –  Bardzo dobre wyniki miałem także pod koniec mojej brydżowej kariery. Między innymi wygrałem kadrę, grając w parze z Krzysztofem Jassemem, dzięki czemu pojechaliśmy na Mistrzostwa Świata w Albuquerque (Nowy Meksyk – USA) w 1994 roku. Wygrałem także prestiżowy kongres Grand Prix Warszawy w 1994 roku, za co nagrodą był udział w Mistrzostwach Europy w Rzymie, gdzie również wystąpiłem w parze z Krzysiem Jassemem. W ostatnim sezonie, kiedy byłym czynnym zawodnikiem, wygrałem także rozgrywki ligowe, wraz z członkami mojej drużyny.

M.W.:  - Opowiedz zatem, jak wygląda Twój świat bez brydża. Widuję Cię od czasu do czasu w telewizji, kiedy to wypowiadasz się jako ekspert w tematach bankowych.

K.O.: –  Jak wspominałem uprzednio, pracę w branży finansowej rozpocząłem w banku w 1993 roku. Ale już po 2 latach, tj. w 1995 roku zdecydowałem się „przejść na swoje”, tj. zaproponowałem mojemu bankowi BPH SA, że przejdę na współpracę, jako firma pośrednicząca w sprzedaży kredytów samochodowych. Dodam, że pomysł ten powstał w mojej głowie, wtedy jeszcze nie istniał taki zawód jak „pośrednik kredytowy”. Udało mi się tę współpracę rozpocząć – z przygodami – od 1996 roku. Jak wielkie było zapotrzebowanie na tego typu usługi, może świadczyć fakt, że najlepszym miesiącu sprzedaży, był to lipiec 1997 r., udało mi się przeprowadzić 550 takich transakcji. A miałem „na stanie” ledwie kilku pracowników. Potem wyspecjalizowałem się w kredytach hipotecznych, od blisko 20 lat zajmuję się yakże obrotem nieruchomościami. Jednak w roku ubiegłym nastąpił całkowity zwrot w mojej „bankowej”  karierze: przeszedłem na drugą stronę.

M.W.:  - Co masz dokładnie na myśli? Widziałem Cię kilka razy w akcji, jak stoisz murem po stronie frankowiczów w ich wojnie z bankami i walisz w instytucje finansowe niemiłosiernie.

K.O.: – Otóż, od czasu kiedy rozpoczynałem pracę w bankowości do chwili obecnej, instytucje finansowe przeszły nieprawdopodobną metamorfozę. Kiedyś w jednej z publikacji napisałem, że przemiana ta przypomina mi odwróconą baśń o brzydkim kaczątku w wersji kynologicznej. Banki urodziły się bowiem jako piękny, słodki Szarik, aby po 25 latach przeistoczyć się w psa Baskervillów. Aż strach pomyśleć co nas czeka w przyszłości… Na ten temat napisałem wiele publikacji, a zainteresowanym polecam potężne anty-bankowe opracowanie mego autorstwa pt. „Poradnik dla Zadłużonych” oraz blog publikowany na  Wprost.pl ‘Witajcie w Banku-stanie”. Krótko mówiąc: w każdym sporze instytucji finansowej z kredytobiorcą stoję zawsze po stronie słabszego. I pomagam naszym rodakom w sytuacjach, kiedy mają problem ze spłatą rat.

M.W.:  - To znaczy? Na czym Twoja pomoc polega?

K.O.: – Mówiąc językiem potocznym: uczę rodaków, jak umiejętnie nie spłacać kredytów. Jeśli bowiem ktoś po prostu zaniecha spłaty zobowiązania, ale nie zrobi uprzednio odpowiednich zabezpieczeń, to szybko do akcji włączy się komornik. Co więc należy wtedy robić? To temat na inną okazję i niekoniecznie do tego periodyku. W skrócie: to zestaw wielu „sztuczek” sądowych i przeciw-egzekucyjnych, w efekcie których niektóre długi znikają, dłużnik staje się niewidzialny dla komorników i windykatorów. A najwyższa szkoła jazdy to … schowanie nieruchomości. Bardzo fajne i niezwykle użyteczne społeczne zajęcie. Przy okazji wyspecjalizowałem się także w temacie upadłości konsumenckiej.

M.W.:  - Oj, to chyba masz naprawdę sporo klientów, takie to mamy czasy… Wróćmy jednak do brydża, coś się Czytelnikom należy. Przypomnij jakieś rozdania, które utkwiły Ci w pamięci po dziś dzień.

K.O.: – Nie mógłbym, przy takiej okazji nie wrócić do Mistrzostw w Salsomaggiore. Ponadto, opisane poniżej rozdanie to jedno z moich najpiękniejszych i najbardziej emocjonujących wspomnień z okresu mojej brydżowej kariery.

Pokój otwarty. NS grają silnym pasem, mecz Polska – Anglia podczas Mistrzostw Europy w Salsomaggiore (Włochy), lipiec 1982 rok

Obie przed partią.

 

 

♠ D

 

 

♥ A K D W 9 8 7

 

 

♦ 10  6 5

 

 

♣ A 2

 

N

W            E

S

 

♠ A 5 4 3

 

 

♥  2

 

 

♦  K W 8 7 2

 

 

♣ D W 3

 

 

S - Krzysztof Oppenheim, N – Wojtek Olański

Rozdanie mniej więcej z połowy tej części meczu. Przeciwnicy grają bardzo dobrze, mają lekką przewagę. Ale przyszło kolejne rozdanie, które będę pamiętał pewnie jeszcze długo.

Jako S otworzyłem 1♥, co oznaczało 8-12 pkt. i albo 0-2 kiery, albo co najmniej 6 tychże. W trakcie dalszej licytacji (N tylko pytał) ujawniłem, ze mam co 4 dzwonki, być może nawet ich 5. Sztuczna licytacja, która nie wiadomo dokąd zmierzała, zachęciła mojego przeciwnika z lewej do kontry na 5♦, co było moją odpowiedzią na ilość asów. Kolejną odzywką Wojtka Olańskiego był szlemik kierowy, który zakończył licytację. Faktem, jest że byłem wtedy w rewelacyjne  formie.  Mój partner zalicytował więc zgodnie z zasadą: Jak jesteś taki mistrz, to se wygrywaj!

Przeciwnik z lewej nie bardzo wiedział co się ukaże na stole, ale licytacja NS (powiem szczerze – z jej przebiegu raczej nie jestem wielce dumny) wskazywała, że będzie to wielce potężna armada.

Zanim powiem w co zawistował mój wróg z lewej, mając na uwadze jego kontrę na 5♦, jakoś trudno jest być w tym przypadku wielkim optymistą. Ale nieco zakręcony W, być może też pod presją wagi meczu (grały ze sobą dwie absolutnie najmocniejsze drużyny tych mistrzostw), być może także – chciał przejść do historii i zebrać oklaski na stojąco od tłumnie otaczających nasz stolik kibiców, zapakował w … asa karo.

Zobaczyłem stół bez entuzjazmu. Ale oczywiście nie dałem tego poznać po sobie. Wykonałem na początek pierwszą (prostą) sztuczkę techniczną. Która nazywa się „zwolnij grę”. Gdybym szybko zadysponował blotkę karo ze stołu, pewnie dużo szybciej wypadła by karta z ręki mojemu przeciwnikowi z prawej, bo przecież mógł mieć singla w tej maści. Odczekałem więc  pewnie około 10 sekund i zadysponowałem ze stołu „small”. E położył 4-kę karo, a ja 7-kę w tym kolorze (przeciwnicy grali zrzutką z dubla dużą). W po dłuuuuuugim namyśle poszedł w kiery. Zabiłem asem i zacząłem sobie myśleć. Wydaje się, że jeśli faktycznie W ma resztę dzwonków, w tym – damę w tym kolorze, to wygrać się nie da. Ale czy byłby on takim frajerem, aby skontrować 5kkk z gołym asem? To był naprawdę dobry zawodnik. Więc założyłem, że dama karo jest za impasem. Skoro tak t musi udać się impas trefl.

A wtedy mamy dokładnie dwie szanse na wzięcie wszystkich pozostałych lew… Dumanie nad sposobem rozegrania tej partii, aby nie zawieść partnera, ani naszych kibiców przy stole pewnie mi zajęło minutę lub dwie. Już miałem plan. Aby go zrealizować, wprowadziłem w życie sztuczkę techniczną nr 2. Ponieważ mieliśmy w rozdaniu tym niedoczas, znacząco przyspieszyłem grę (znaczy tak miało to wyglądać). To była właśnie sztuczka nr 2, czyli przyspieszenie. Prawdziwy zawodnik wie, że taka akcja wywołuje odpowiednią reakcję: jak ty grasz bardzo szybko – podobne tempo gry stara się utrzymać przeciwnik. A jak gra szybko, to niekoniecznie przy tym myśli…

 

No więc zacząłem w tempie obecnego pendolino (wtedy jeszcze nie jeździło) ściągać atuty, wyrzucając  z ręki blotki pik i małe dzwonki. W pewnym momencie szarpnąłem ze stołu damę pik - w tym samym, superszybkim tempie. E, nie chcąc być gorszy ode mnie pod kątem szybkości gry,  położył błyskawicznie blotkę. I to była moja szansa nr 1: że „idzie” impas pikowy. Zdecydowałem się jednak pójść na wygraną metodą numer 2. Wciąż na grając na pełnej prędkości, ale w sposób delikatny wyciągnąłem z ręki waleta (!!!) trefl i kiedy ten wziął lewę – gra się skończyła. Z tym, że nie wiedział o tym jeszcze mój przeciwnik z lewej. Przebitką pikową wszedłem na stół, znowu zacząłem grać atuty.

Bowiem w 4 kartowej końcówce pozostały w grze takie karty:

 

 

 

♠ -

 

 

♥  7

 

 

♦ 10 6

 

 

♣ A

 

♠ -

N

W            E

S

♥ -

♦ D 9

♦  nieistotne

♣ K 6

 

♠ -

 

 

♥  -

 

 

♦  K W

 

 

♣ D3

 

 

Ze stołu zagrałem ostatniego kiera, z ręki oczywiście waleta karo. I tu gracz W – lekko po niewczasie – zaczął myśleć…

Nie powiem, że nie było mi przyjemnie. Po rozdaniu ujrzałem nie tylko zachwyt w oczach licznych kibiców, ale zebrałem owacje na stojąco. Jest co powspominać…

A tak na marginesie: impas pikowy „wychodził”. Na tym przykładzie widać, jak piekielnie skuteczna jest sztuczka „przyspieszenie”. Nawet na dobrych graczy.

Ale żeby nie było, że nasi wrogowie byli słabeuszami. Zwykle, po takim rozdaniu przeciwnicy odpadają od stołu. Anglicy jednak wzięli się w garść i mecz ten wygraliśmy ledwie 12:8.

M.W.:  - Fajnie to opowiedziałeś. Rozdanie i ten mecz doskonale pamiętam, ale nie wiedziałem do dziś o Twoich nieco perwersyjnych sztuczkach.

K.O.: – Dla mnie zawsze brydż był grą przy stole. Żywą, dynamiczną, kiedy twoim zadaniem było przede wszystkim uzyskać przewagę psychiczną nad przeciwnikiem. Ale także wykorzystywać jego słabości, na przykład zbyt czytelną grę. I o tym właśnie będzie opowieść numer dwa, tym razem z meczu ligowego.

Mecz ligowy przeciwko Wiśle Kraków, koniec lat 80-tych. My przed, oni po. Siedziałem na pozycji S z kartą:

♠109872 ♥2 ♦987 ♣K1098

a licytacja „szła” następująco:

 

W

N

Dalecki(?)

E

S

Oppenheim

1BA

pas

2♣

ktr.(!)

pas

pas

2♥

pas

3♥1)

pas

4♥2)

ktr.(!)

pas…

 

 

 

 

Rozdanie pamiętam, bo dość dobrze charakteryzowało mój sposób gry. Nie pamiętam natomiast, kto był wówczas moim partnerem, wydaje mi się, że Marek Dalecki. Widać tu w grze S odwagę połączoną z mocno ułańską fantazją, ale w miarę pod kontrolą. Gdybym bowiem dostał  rekontrę na mój pierwszy czerwony kartonik, uciekłbym na 2ppp, gdzie pewnie ze cztery wziątki bym uzbierał, wtedy byłaby to wpadka ledwie za 700 do popartyjnej  końcówki.  Ale ujawniły się tu także inne elementy gry. Między innymi zawsze postulowałem: „Nie śpij przy stole” oraz „Korzystaj z wiedzy, jaką masz o przeciwniku”.  Jeśli zrobimy prostą analizę sytuacji, wiedząc doskonale, że moi przeciwnicy preferują tradycyjną szkołę, bardzo poważnego (i trochę przyciężkawego…) brydża, to znaczy, że obaj gracze Wisły mieli problem decyzyjny. Więc końcówka jest nieco naciągana. Oczywiście wiadome jest  też, że mają dokładnie 8 atutów (skąd to wiadome – mówiłem, to gracze Wisły Kraków, namysły były więc na pewno na serio), a więc mój partner ma ich 4, czyli atuty dzielą się źle. Na dodatek mój partner ma coś ok. 13 PC (matematyka, klasy wczesnoszkolne), jeszcze wskazaliśmy mu w jaki kolor ma grać, jeśli capnie jakąś lewę. Co się wydarzyło? Kontrakt, w zależności od sposobu rozgrywki był od bez jednej do bez dwóch, ale moja niebywała aktywność w tym rozdaniu mocno zmyliła rozgrywającego i padł bez trzech. No i 8 „paczek:. Z niczego…

M.W.:  - Też niezłe! Takiego Cię właśnie pamiętam: nieprzewidywalny, ale nie szalony. Gracz z dużym poczuciem humoru w grze, który uwielbia sięgać po czerwony kartonik, nie stroniąc też od fioletowego. A wracając do czasów obecnych: planujesz swój come back do brydża sportowego?

K.O.: – Mogę odpowiedzieć z całą pewnością: NIE.

M.W.:  - Na pewno nie? Nie dasz się skusić na jakiś pokazowy turniej? Co pewien czas są takowe organizowane.

K.O.: – Powodów jest kilka. Między innymi to, że obecnie kompletnie nie mam czasu na żadne hobby. Ale ważniejszy powód związany jest z tym, że brydż to nie jest jazda na rowerze, pewnie z posiadanej wiedzy przed 25 laty zostało mi  w głowie niewiele ponad 10 procent. Może zakończę naszą rozmowę anegdotą. W okresie mojej kariery w tej dziedzinie, generalnie wszyscy zawodnicy dzielili się na trzy kategorie. Byli to albo gracze, albo jelenie oraz „grupa trzecia” – Korwin - Mikke. Korwin poszedł do polityki, zostały dwie. Nigdy bym sobie nie darował, że wycofałem się z brydża jako gracz, a powróciłem jako jeleń. A tak by to niestety wyszło, gdybym dziś usiadł do stołu.

K.O.: - kiedyś – czołowy polski brydżysta z lat 1980 – 1995. Wielokrotny mistrz i wicemistrz Polski, mistrz Europy juniorów z Salsomaggiore z 1982 roku. W swoje karierze grał w parze m.in. z następującymi partnerami: Julian Klukowski, Janusz Połeć, Apolinary Kowalski, Jacek Romański, Jerzy Russyan, Marek Kudła, Piotr Tuszyński, Marek Witek oraz Krzysztof Jassem (ostatni stały partner).

K.O.: - obecenie:  ekspert finansowy od kredytów hipotecznych, restrukturyzacji  i konsolidacji zobowiązań, związany z sektorem finansowym  od 1993 r. Pionier na rynku pośrednictwa kredytowego.  Specjalizuje się także m.in.  w upadłości konsumenckiej i pomocy frankowiczom.  Autor popularnych,  anty-bankowych  blogów: „Poradnik dla Zadłużonych”, oraz   „Witajcie w Banku-Stanie”