Urodziłem się w roku (..niewyraźne)
Na początku roku
A konkretnie w styczniu
Czy kto ma jakieś pytania?
Tak zaczął by Stanisław Tym (patrz „Rejs”) a ja cóż mogę? Przecież go nie przebiję. A więc:
Posłano mnie na początek do szkół różnych. Zamiłowanie do nauk ścisłych pchnęło mnie na Politechnikę, a potem na studia podyplomowe: Zastosowanie Elektronicznej Techniki Obliczeniowej w Budownictwie. Komputery wchodziły dopiero do użytku a ja wykorzystałem do końca nasz biurowy egzemplarz. I nie tylko. Sporo moich programów do obliczeń inżynierskich zaczęło hulać nie tylko w mojej firmie, a jeden z nich- dość skomplikowany i bardzo użyteczny – dostał nawet Nagrodę Ministra. Zawód projektanta, owszem ciekawy ale marzyło mi się cosik więcej. W efekcie wylądowałem na rocznym kontrakcie w Libii (Master Plan Trypolitanii), potem, już na 6-letnim, kontrakcie w Algierii w biurze urbanistycznym. Po powrocie, już jako Project Manager (dla niewtajemniczonych to taki One Man Orchestra) prowadziłem kontrakty dla największych inwestorów takich jak Procter & Gamble czy Michelin.
Od maleńkości (no, prawie) miałem w życiu dwie pasje: muzyka i brydż. Pasje to mało. Pablo Cohello nazywa to: El Zahir – arabskie słowo które znaczy (w dużym uproszczeniu): opętanie. Masz to pod skórą i nie możesz się od tego uwolnić. W głowie w tle ciągle coś ci gra i przelatują jakieś rozdania i sytuacje ze stolika. Żeby tylko to!! Pewno mam jakieś odchyłki od normy.
Muzyka towarzyszy mi całe życie. W latach 60’ wraz z Piotrem Kaczkowskim słuchaliśmy nałogowo Radia Luxemburg. Obowiązkowo w niedzielę o północy lista Top20, co skutkowało zwykle absencją na wykładach z termodynamiki w poniedziałek rano. Układaliśmy z „Kaczką” propozycje list przebojów radiowej „trójki”. Odkrywaliśmy Beatlesów.
Sam też muzykowałem. Grałem (na fortepianie i gitarze) w różnych zespołach m.in. z Andrzejem Rosiewiczem. Jeszcze i dziś coś potrafię zagrać i zaśpiewać, czy nawet skomponować, np. do tekstów Piotra Michnikowskiego (syna Wiesława) czy Jerzego Smolińskiego. I ciekawostka: z żoną Eweliną wraz z Iwoną i Piotrem Wróblewskimi, tworzymy „zespół” W-W. Wróbel gra na gitarze i komponuje, Iwonka śpiewa, Ewelinka pisze teksty. A ja?- gram na klawiszach, czasem coś napiszę i zaśpiewam, po hiszpańsku lub francusku.
Z jazzu najchętniej słucham pianistów. Tu niedościgłym „guru” jest Keith Jarrett, którego nagrań mam kilkadziesiąt godzin. Nie stronię też, rzecz prosta, od innych. Równie zachwycają mnie Mark Knopfler, Pink Floyd, Stephane Grapelli, Michel Petrucciani ….
Ale tak naprawdę całe życie towarzyszy mi muzyka Chopina. Od ponad 60 lat śledzę losy Konkursów Chopinowskich. Mam swych ulubieńców. A wielu wspaniałych muzyków jak m. in: Garrick Ohlsson, Kevin Kenner, Dang Thai Son, Didier Lockwood… – udało mi się poznać osobiście.
Ucho muzyczne przydaje się w nauce języków. Po zdaniu egzaminów w British Council, wziąłem się z francuski (przydał się podczas pobytu w Algierii), a na emeryturze, dla zabicia czasu – za hiszpański. Z niezłym skutkiem, gdyż po trzech latach nauki przeczytałem „ Alchemika” po hiszpańsku. Doszedł jeszcze do tego „praktyczny” arabski, którego z upodobaniem używam podczas wakacji np. w Tunezji, Maroku czy Egipcie. A używanie języka lokalnego szybko przełamuje pierwsze lody.
Zamiłowanie do podróży spowodowało, że sporo zwiedziliśmy i stworzyłem nawet prywatną listę „cudów świata”. Są na niej m.in. oazy M’Zab ze stolicą w Ghardaii (Algieria), 200-letnie żółwie na Prison Island (Zanzibar), podziemne miasto Ghadames (Libia), świątynia Abu Simbel (Egipt), Petra (Jordania), czynne wulkany Montanas de Fuego/Timanfaya (Lanzarote- Wyspy Kanaryjskie)…
Wszystkie te, i nie tylko, cuda świata warte są uwiecznienia. Fotografuję od zawsze. Za pierwsze zarobione „prawdziwe” pieniądze kupiłem lustrzankowego Olympusa z zoomem. Zrobiłem tysiące zdjęć, ongiś gównie slajdów (dziś przeskanowanych). Miałem sporo wystaw (głównie w Galerii Irydion).
No i gry. Sport był zawsze na poczesnym miejscu (tenis, rower, narty), ale tu chodzi o:
„Mind games”. Nie samym brydżem człek żyje.
W latach 70’ przywędrowała do Polski dalekowschodnia gra GO. Zaraziłem się poważnie. Mistrz szachowy Lasker twierdził, ze jeśli szachy są królem gier, to GO jest ich cesarzem. Stopień możliwości i komplikacji tej gry jest niewiarygodny. Gdy już myślisz, że jesteś (arcy)mistrzem, przychodzi jakiś niepozorny Japończyk, daje ci jeszcze handicap i ogrywa cię jak kota. Zaciąłem się. Setki, tysiące rozegranych partii, godziny analiz, tomy i tony przeczytanych książek zaowocowało awansem na liście rankingowej. Doszlusowałem do Wojtka Pijanowskiego i Janusza Mikke, a nr 1 na liście był Krzyś Moszczyński. No i w końcu zostałem powołany do Reprezentacji Polski na pierwszy mecz międzypaństwowy z Czechosłowacją, stojącą w rankingu dużo wyżej od nas. Wygraliśmy 14:4.
Ale miało być o brydżu.
Skazani na brydża. Tak można by określić naszą (moją i brata Rafała) sytuację. W domu zdrowo się łupało w tę piękną grę. Naprzód „polaczkiem” potem zapisem międzynarodowym. Mama, istota ze wszech miar postępowa, szybko zasmakowała w brydżu sportowym. Zapisała się do drużyny „Bloteczka” pod wodzą samego Bogumiła Seiferta. No i przepadło, brydż wciągnął i nas. Szczęśliwie trafiłem (łatwo, bo też mieszkał na Żoliborzu) na Antka Kreczmara. Oj, przećwiczył nas solidnie, był Wielkim Mistrzem. Pierwszą jaskółką wytyczającą nam kierunek były Mistrzostwa Politechniki 1965. Wygraliśmy, dystansując o kilka długości takie sławy jak Krzysztof Jędrzejowski, Leszek Stadnicki, czy późniejsi reprezentanci Polski: Stefan Doroszewicz i Jerzy Russyan. Nastał rok 1966 i ME w Warszawie, co było „gwoździem do trumny”. Wtedy skleciłem pierwszą drużyną. Sami płaciliśmy składki i wpisowe, pałętaliśmy się po domach studenckich, aż kiedyś w meczu A-klasowym spotkaliśmy się z drużyną warszawskiego Hutnika. Graliśmy z Rafałem (tak jak i następne 60 lat), a na drugim stole miażdżył wrogów Wiesio Sycz. Po połówce 72:0 Hutnik rzucił ręcznik i zaproponował nam zmianę barw. Sponsor, Klub, własna sala i benefity. Odtąd już jako Hutnik Warszawa, z marszu poprzez trzecią ligę i drugą, weszliśmy do raju – upragnionej 1 ligi. Graliśmy w szóstkę: Jurek Herchel – Witek Łukaszewicz, Piotrek Gawryś – Krzyś Moszczyński i ja z Rafałem.
Byliśmy najmłodszą drużyną pierwszoligową i jedyną, która grała systemami „silnego pasa”.
Następne kilka lat spędziłem w płn. Afryce, co nie oznaczało zerwania z brydżem. W Libii, w parze z Markiem Dobrzyńskim, wygraliśmy (z olbrzymią przewagą) Międzynarodowe Mistrzostwa Trypolisu. W Algierii trafiłem na czas (1984), gdzie to Polska rozjechała Francję w finale Olimpiady Brydżowej. Francuzi, przebywający tłumnie w Algierii, chcieli koniecznie nam pokazać kto tu rządzi. Wyzwali nas zatem na mecz, mieli wszak w Oranie świetnych graczy. Ale mieli i pecha, bo udało mi się skaperować krakusów: Zbyszka Furdzika i Huberta Jaworowskiego. Gdy zebrali straszne bęcki – sportowo, choć przez łzy – pogratulowali.
Po powrocie grałem trochę w UNTS INTernational (często w parze z Ambasadorem Maroka). Potem Maciek Kalita (prezes Spójni Warszawa) wpadł na pomysł reaktywowania Sekcji Brydżowej Spójni. Ongiś taka istniała (pod wodzą Leonarda Michniewskiego). Jako kapitan wziąłem się za kompletowanie składu. Maciek Kalita zgłosił dwóch synów, ci zaś z kolei swych kolegów. I tak to powstała drużyna, która przebojem wdarła się do pierwszej ligi. Największy udział w tym mieli: Jacek Kalita, Piotrek Nawrocki, Janek Sikora, Radek Lula i Boguś Szulejewski wspaniale spinający pokolenia (my z Rafałem powoli stawaliśmy się „dinozaurami”). Wygraliśmy sporo turniejów, ale zawsze byliśmy postrzegani jako specjaliści od gry meczowej.
Na wielkiej Gali z okazji 50-lecia Związku, odebrałem 2 nagrody- Złoty Medal za wygranie Turnieju 50-lecia i Srebrną Odznakę PZBS. Po następnych 20 latach dostałem Złotą Odznakę. Zajmuję się też szkoleniem „młodych” (niekoniecznie wiekiem) adeptów brydża, prowadzę szkolenia, przygotowuję materiały szkoleniowe. Na „UTW” prowadzę turnieje.
Partnerów brydżowych miałem w życiu sporo. Oprócz 60-letniej gry z bratem (Rafałem) gram dużo z żoną Eweliną, bardzo często z dobrym skutkiem. Z innych partnerów wymienię :
Włodka Andrejewa za najlepszą skuteczność (4 wygrane turnieje z 6)
Wiesia Sycza – wspaniała „table presence” – obecność przy stole
Krzysia Moszczyńskiego – łatwość i czytelność gry, ułatwianie życia partnerowi.
Piotrka Wróblewskiego – za nieustępliwość w dążeniu do celu.